Ta strona używa plików Cookie. Korzystając z tej strony zgadzasz się na umieszczenie tych plików na twoim urządzeniu

Drugi ojciec Koziołka Matołka

30.07.2025 | Tarnowski Oddział SAP | Autor: admin

Podczas I wojny światowej wybuchł mu w dłoni ołówek-pułapka, prezent od Niemca sabotażysty. Ale nie rysować nie przestał

Opowieść Marka Górlikowskiego o Marianie Walentynowiczu (1896-1967), współtwórcy książek o przygodach Koziołka Matołka i małpki Fiki-Miki, zaczyna się od napadu na mieszkanie, w którym wisiały jego prace. A potem napięcie tylko rośnie. Nic dziwnego - niewielu ludzi miało w życiu tyle przygód, wykonywało tyle zawodów i miało tyle talentów co nie słusznie zapomniany Walentynowicz. W jednej osobie rysownik, fotoreporter, podróżnik, uczestnik kliku wojen, korespondent wojenny, karykaturzysta, scenograf, dekorator, nauczyciel, dyrektor baletu, poliglota, grafik reklamowy i radiowiec. Ramą biografii autor uczynił buszowanie na strychu bratanicy Walentynowicza, wypełnionym pamiątkami po stryju Marianie, w poszukiwaniu zaginionego rękopisu jego książki „Podróż , w której zgubiłem piątek”. Rękopisu wprawdzie nie udało się odnaleźć, ale otwieranie kolejnych teczek pozwoliło ukazać etapy życia bohatera „Ilustratora”. Jednak Górlikowski to nie archiwista, ale świetny narrator. Dlatego jego książka nie jest przeglądem archiwaliów, lecz fascynującym spotkaniem z niebanalnym, ale i nieidealnym człowiekiem. Bo o ile talentu plastycznego Walentynowicza zwanego Marysiem nie sposób kwestionować, to były w jego dorobku rzeczy co najmniej kontrowersyjne. Można za takie uznać antysemickie i rasistowskie rysunki z międzywojnia czy powojenne ilustracje do książek Wandy Wasilewskiej i innych komunistycznych propagandzistów. Jego niektóre artystyczne i biznesowe wybory, trudne dziś do obrony, wynikały po części z ducha czasów, a po części pewnie z oportunizmu. Jak je dziś ocenić? Czy przerysowywanie ilustracji do opowieści o Koziołku Matołku w kolejnych powojennych wydaniach książki wynikało z pragnienia, by odpowiadały rzeczywistości, w jakiej żyją czytelnicy? Czy raczej zmienił je w reakcji na prawdziwe lub domniemane oczekiwania komunistycznych władz? A może chodziło o honorarium za nowe rysunki? W każdym razie w powojennych wydaniach zniknął Żyd, policjant stał się milicjantem, a Koziołek  leci nad Warszawą nie na gwieździe sześcioramiennej, jak przed wojną, tylko pięcioramiennej - radzieckiej, i nie nad Starówką, tylko nad Pałacem Kultury i Nauki.

 

Studia krótkie i bardzo długie

 

Z ołówkiem było tak: ledwie w 1915 roku syn „dziedzicznego szlachcica rzymskokatolickiej wiary” Marian Walentynowicz ukończył gimnazjum w Sankt Petersburgu i został studentem tamtejszego Uniwersytetu Politechnicznego, już w lutym 1916 roku jako sanitariusz carskiego wojska wyjechał na front. W szpitalu polowym ranny Niemiec w podzięce za papierosa dał Walentynowiczowi ołówek. Rysownik opowiadał potem rodzinie, że pewnego dnia ten ołówek wybuchł mu w dłoni i zdeformował palce lewej ręki - tzw. ołówki zapalające rzeczywiście były używane przez niemieckich dywersantów podczas wielkiej wojny. Kolejne studia, w Instytucie Inżynierów Cywilnych w Piotrogrodzie, przewala mu rewolucja lutowa 1917 roku. Znów został wcielony, służył w cesarskich kirasjerach, a potem w 1. Korpusie Polskim. W 1918 roku bolszewicy skazali go na śmierć, ale jakoś się wywinął (opowieści rodzinne, jak tego dokonał, są dwie i obie interesujące). Pod koniec wojny rodzina Walentynowiczów przeniosła się z Piotrogrodu do Warszawy, gdzie Marian złożył papiery na politechnikę. Ale wtedy trzeba było rozbrajać Niemców. Wstąpił do ułanów Krechowieckich, służył w Brześciu. I znów walczył - tym razem w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, by jesienią ułańskim mundurze pomaszerować na uczelnię. Architekturę studiował długo, zajęty wieloma innymi sprawami, głównie przynoszącymi dochód. Obronił się dopiero w marcu 1932 roku projektem lądowiska dla taksówek powietrznych na dachu wieżowca. Jego koledzy uczcili ten fakt transparentem „Walentynowicz skończył”. Przyjmował zlecenia od brukowców i gazet o różnej proweniencji. Po śmierci ojca w 1927 roku utrzymywał rodzinę z rysowania. Projektował okładki do modnych wówczas zbiorów partytur szlagierów. Zilustrował pierwszy po odzyskaniu niepodległości zbiór „Bajki polskie” (1922), a później także klasyczne baśnie: Grimma, Andersena i z 1001 nocy. Anonimowo, bo był na to paragraf, rysował scenki erotyczne, które prawdopodobnie ukazywały się jako modne wówczas kolekcjonerskie pocztówki. Ilustrował też sprośne utwory literackie, jak „Baśń o trzech braciach i królewnie Pizdolonie” Aleksandra Fredry. W 1932 roku w ekipie dziennikarzy towarzyszył Józefowi Piłsudskiemu w Egipcie i Ziemi Świętej. Obserwował i rysował tubylców bezlitośnie i w sposób haniebny z dzisiejszego punktu widzenia. „Żydówce zwisa ogromny brzuch i jeszcze większy nos, sięgający dolnej grubej wargi: równie wątpliwej urody gruby wyznawca Mahometa groźnie łypie okiem, opierając się o komicznie małą parasolkę. Czytelnik widzi, że to ludzie brzydcy” - opisuje Górlikowski. Po wojnie Maryś będzie tłumaczył dzieciom: ”Rysując człowieka, dobrego, trzeba rysować okrągłą, miękką linią. Złośników liniami twardymi, ostrymi. Kapryśnych - linią kapryśną, a silnych ludzi linią wyraźną, śmiałą, zdecydowaną”.

 

Hasło: „Koziołek”. Odzew: „Matołek”

 

W 1932 roku, gdy Walt Disney dostał Oscara za Myszkę Miki, Walentynowicz wspólnie z wydawcą Janem Gebethnerem postanowili wydać polską historię obrazkową. Test miał napisać Kornel Makuszyński, z którym Walentynowicz już współpracował. Przy winie zastanawiali się, jakie zwierzę uczynić bohaterem. Gdy Walentynowicz rzucił: „koziołek”, Makuszyński odpowiedział: „matołek” i ponoć już po trzech dniach wrócił z gotową rymowaną powieścią. „120 przygód Koziołka Matołka’ miało być prezentem pod choinkę dla polskich dzieci. Książka sprzedała się błyskawicznie. Druga księga przygód ukazała się już na Wielkanoc, a trzecia na kolejną Gwiazdkę. Tandem Makuszyński-Walentynowicz stworzył także małpkę Fiki-Miki, której kolejne tomy będą się ukazywać do 1936 roku. Gdyby ktoś nie rozumiał wymowy tej przedwojennej bajeczki, to Górlikowski cytuje takie jej współczesne interpretacje, że aż kapcie spadają.

 

 

Strzelbą i aparatem

 

Od 1929 roku należał do National Geographic Socjety. Podróżował luksusowo, szczególnie po zmonetyzowaniu Koziołka Matołka, a na miejscu zatrudniał służbę. Zwierzęta fotografował, rysował i z dumą zabijał. Chwalił się liczbą trofeów, na czele z trzema panterami. W 11 notesach zachowały się jego spostrzeżenia z podróży. Tak samo rasistowskie i antysemickie jak jego rysunki. Jedynym krajem, z którego mieszkańców i kultury nie drwił, była Japonia. W 1936 roku odbył podróż dookoła świata, którą zaczął podczas dziewiczego rejsu „Batorego”. Rok  później zafundował sobie kosztowną wyprawę do Afryki Zachodniej. Natomiast w 1938 roku wyjechał do Kanady polować na łosie. Wrócił obładowany skórami i rogami. Ostatnią wielką przedwojenną podróż, zakończoną w lipcu 1939 roku, odbył z Polskim Baletem Reprezentacyjnym, którego był szefem (nie wiadomo z jakiej racji) i scenografem. Wszędzie robił zdjęcia. Górlikowski chwali go za świetnie kadrowanie zdjęć. Te zamieszczone w książce potwierdzają tę tezę, ale jest i wyjątek do reguły: nie wybaczę fotografowi obcięcia stóp i łydek szpalerowi tancerek płynących „Batorym” do Ameryki.

 

Z ambicjami oficerskimi

 

Bombardowania Warszawy nie przetrwały oryginalne rysunki do przygód Koziołka Matołka i łowieckie trofea Walentynowicza. On sam we wrześniu 1939 roku przez Rumunię dotarł do Francji, gdzie zgłosił się do formowanych polskich oddziałów jako 40-letni ułan w stopniu wachmistrza. Szybko stworzył swój pierwszy wojenny komiks „Piecyk i Rzepka, czyli przygody dwóch ochotników w Koczkodanie” - tak Polacy nazywali obóz wojskowy Coetquidan.

 

W 11 notesach zachowały się jego spostrzeżenia z podróży. Tak samo rasistowskie i antysemickie jego rysunki. Jedynym krajem, z którego mieszkańców i kultury nie drwił, była Japonia.

 

Przez ponad trzy lata starał się o awans oficerski, przy czym nie chodziło mu tylko o prestiż: jako podoficer dostawał ledwie 90 franków miesięcznego żołdu, jako oficer otrzymywałby co najmniej 2 tysiące. Dostawał jednak odmowę za odmową, mimo zaliczania kolejnych szkoleń i entuzjastycznych rekomendacji - zaprzyjaźniony z sanacją, padł ofiarą politycznych rozgrywek. Dorabiał pisząc i rysując o życiu żołnierzy. Po kapotujcie Francji jego jednostka została ewakuowana do Szkocji. Po jakimś czasie dostał pracę w Sztabie Naczelnego Wodza w Londynie. W wolnych chwilach rysował tamtejszych oficerów. Jego dowódca zgodził się na zorganizowanie ich wystawy, ale ujrzawszy swoją karykaturę, od razu ją kupił i zabrał. Podobnie inni oficerowie. Który nie zdążył się wykupić, zawisł w holu dowództwa. Biada temu, kto naraził się ostremu ołówkowi Walentynowicza. Oficer, który ścigał go za to, że e siedzibie Naczelnego Wodza chodził w mundurze polowym zamiast wyjściowego, został przez rysownika ukazany jako golas na plamie polujący na żołnierza w battledressie. W 1941 roku Walentynowicz zaprojektował graficzny symbol cichociemnych - orła spadającego na wroga. Znak zatwierdził Naczelny Wódz, gen. Władysław, Sikorski dla nowego rodzaju wojsk polskich. W czerwcu Maryś popłynął do Kanady werbować polskich żołnierzy. Misja zakończyła się kapą, ale w jej trakcie dowiedział się, że po 12 odmowach awansu został wreszcie podporucznikiem. Od razu wyprowadził się z koszar i zamieszkał w hotelu w Windsorze, gdzie organizował huczne imprezy. Od 1941 do 1944 roku rysował komiks z Walentym Pompką w roli głównej, cwaniakiem z Powiśla, który walczy na Zachodzie. Formalnie urlopowany bez uposażenia, w czerwcu 1943 roku został polskim korespondentem wojennym z legitymacją numer jeden. Przeszedł cały szlak bojowy u boku gen. Stanisława Maczka. „Walentynowicz uganiał się po pierwszej linii i na przedpolu, wspaniale strzelając ze swojego aparatu fotograficznego i doskonale łapiąc piórkiem co ciekawsze sytuacje” - relacjonował płk Władysław Dec.

 

 

Powrót do innej Polski

 

W lipcu 1947 roku Walentynowicz wrócił z Zachodu do Polski. W kronice filmowej pokazali nawet, jak na skrzyżowaniu rysuje słynną milicjantkę Lodzię. Inaczej niż jego koledzy maczkowcy Walentynowicz nie był represjonowany. Nie ma jego teczki w IPN. Został nawet kierownikiem graficznym w wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej, choć nie na długo. We wrześniu 1947 roku fotografował Józefa Cyrankiewicza, Władysława Gomułkę i Hilarego Minca na III Zjeździe Przemysłowym Ziem Odzyskanych. Rok później pojechał do Wrocławia na Wystawę Ziem Odzyskanych. Na dzień dobry w Polsce Ludowej stworzył bohatera wojennego komiksu zgodnego z duchem czasów: warszawiaka Felka Tarapatę, który walczy na szlaku od Lenino do Berlina. Natomiast na Gwiazdkę 1947 roku dzieci dostały powojenne wydanie „120 przygód Koziołka Matołka”. Kariera dzieła Walentynowicza i Makuszyńskiego w stalinowskiej Polsce nie potrwa długo. Ponieważ Makuszyńskiego  władza ludowa uznała za „drobnomieszczański złóg poprzedniej epoki”, jego książki podlegały „niezwłocznemu wycofaniu”, w 1953 roku także Koziołek Matołek i małpka Fiki-Miki zniknęły z księgarń, szkół i bibliotek. Wróciły dopiero po odwilży, oczywiście z nowymi rysunkami.

 

Ja opowiem, a Ty narysuj

 

Od 1948 roku przez niemal 20 lat w radiu opowiadał dzieciom o świecie, który widział podczas licznych podróży. Zachęcał: „Rysujcie to, co w czasie mego opowiadania stanie wam najwyraźniej przed oczyma, co was najbardziej do rysowania zachęci. Odważnie i kolorowo”. Po każdej audycji przychodziło do niego kilkaset dziecięcych rysunków, niektóre omawiał na antenie. W 1963 roku Walentynowicz pochwalił akwarele Andrzeja Mleczki z Kolbuszowej. Jego ulubieńcem w latach 60-tych był jednak Adaś Myjak z Sandomierza. „Adaś interesuje się także rzeźbą i rzeźbi w kredzie szkolnej. Zaproponuję ci, Adasiu, wypróbowanie jeszcze jednego pseudomateriału, a mianowicie mydła” - mówił w radiu Walentynowicz. Kilkadziesiąt lat później Adam Myjak (1947-2025), wybitny rzeźbiarz, przez przy kadencje będzie rektorem warszawskiej ASP. 12 czerwca 1967, w ostatniej przed śmiercią audycji dla dzieci, radził: „Ideałem jest malowanie w czasie marszu, bez potrzeby zatrzymywania się, co z własnej praktyki wiem, jest zupełnie możliwe”.

 

 

Autor anonimowy

 

Wiele zdjęć wykonywanych przez Walentynowicza podczas wojny publikowanych jest współcześnie bez podpisu autora. „Najbardziej znane i najczęściej kopiowane jest zdjęcie generała Stanisława Maczka jadącego w czołgu, w charakterystycznym berecie i ochronnych goglach, z ręką opartą na pokrywie” - pisze Górlikowski, który sprawdził, że owo zdjęcie ukazało się w fotoreportażu z Normandii dla „Polski Walczącej” 26 sierpnia 1944 roku. Wśród historycznych instytucji, które publikują zdjęcia Walentynowicza bez jego nazwiska, Górlikowski wymienia: Muzeum Historii Polski, Centralne Archiwum Wojskowe, Instytut Pamięci Narodowej. Na przedniej wklejce „Ilustratora” przedstawił swój projekt muzeum Walentynowicza, łącznie z chambre separee przeznaczoną tylko dla dorosłych, w których wyeksponowane byłyby rysunki erotyczno-pornograficzne. Pozostaje mi zaklaskać z entuzjazmem i może tylko dodać to, czego ze skromności Górlikowski nie napisał: w tym muzeum koniecznie trzeba wykorzystać jego talent opowiadacza.

 

Źródło:

Tygodnik "Wolna Sobota" Sobota-czwartek, 19-24 lipca 2025.

Zobacz również inne wpisy w blogu