Ta strona używa plików Cookie. Korzystając z tej strony zgadzasz się na umieszczenie tych plików na twoim urządzeniu

A jednak się kręci… ponadczasowa płyta winylowa

19.08.2025 | Tarnowski Oddział SAP | Autor: admin

Miała być przytykiem XX wieku. Tymczasem w drugie ćwierćwiecze XXI w. płyta wtacza się w nienajgorszej formie. Nie tylko jako sposób na organizację muzycznej wypowiedzi, ale - co bardziej zaskakujące - także jako nośnik, Jacek Szubrycht

Kiedy na redakcyjnym kolegium pojawił się pomysł wyboru najważniejszych polskich płyt ostatnich 25 lat, nie czekałem długo na pytanie: „To ludzie jeszcze słuchają płyt?”. Gdybym dostawał złotówkę a każdym razem, kiedy je słyszę, np. przy okazji muzycznych podsumowań roku, uzbierałbym majątek. I pewnie wydałbym go na płyty. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że pytający nie czekają na odpowiedź, że to przebrana za pytanie teza: „Nie słuchają”. Zakładają, że płyt nikt nie kupuje, bo cała muzyka świata jest w streamingach; że płyt nikt nie słucha, bo żyjemy w czasie playlist, własnych, z ulubionymi piosenkami lub układanych przez algorytmy, pod nasze nastroje, nawyki, potrzeby. A jednak płyta się kręci. Z prędkością 33 i 1/3.

 

Płyta, czyli co?

 

Rozmowy o kondycji płyty nie ułatwia fakt, że myli nam się nośnik z jego zawartością, chyba bardziej niż w innych dziedzinach kultury. Książka jest książką także na czytniku, film jest bytem oderwanym od medium, przez które do nas dociera. Jest tak samo filmowy w kinie, telewizji i w streamingu, i nikt nie lamentował nad jego grobem tylko dlatego, że zniknęły kasety VHS albo DVD przestały się sprzedawać. Inna sprawa, że płyty wciąż znajdują nabywców i nic nie wskazuje, żeby w najbliższej przyszłości miały zniknąć z tynku. Kiedy byłem młodym dziennikarzem (a więc dawno temu) w tekstach przeczytałem prognozy analityków rynku muzycznego, którzy wróżyli, że płyta kompaktowa dokona żywota nie później niż w 2005 roku. Winylami w ogóle się w tych wróżbach nie zajmowali, bo uważali, że dawno wymarły, a słysząc o kasetach pękali ze śmiechu. Cóż, mylili się. Zachłyśnięci możliwościami nowych technologii nie docenili takich żywiołów jak nawyk, nostalgia i snobizm. Tu anegdota. W 2008 roku byłem z wizytą w siedzibie niezależnej warszawskiej wytwórni płytowej Fonografika, której właściciel z namaszczeniem wręczył mi kasetę „Mixtape IV” DJ-a Decksa i oznajmił, że to ostatni tytuł wyprodukowany na kasecie magnetofonowej w Polsce. Więcej nie będzie, bo wysłużona i niepotrzebna już maszyna, która dała życie temu artefaktowi, została komisyjnie zniszczona i zezłomowana. Tymczasem Fonografika już nie istnieje, a kasety mają się świetnie. Żeby było jeszcze zabawniej, udałem się na tamto spotkanie jak reprezentant MySpace, serwisu społecznościowego opartego na muzyce, w którym wielu widziało jeźdźca apokalipsy zwiastującego śmierć płyty. Ktoś jeszcze pamięta MySpace?

 

Miliony z kompaktów i winyli

 

Dynamiczny rozwój branży koncertowej sprawił, że fonografia straciła koronę królowej tego dominium, ale wciąż ma pieniądze i władze. Mówiąc „fonografia”, mam na myśli obieg produkcyjny i dystrybucyjny nagranej muzyki, od tradycyjnych nośników po serwisy streamingowe. W 2024 roku wartość tak rozumianego rynku muzycznego wzrosła w USA o 3 procent i wynosi obecnie 17,7 mld dolarów, raport RIAA (Stowarzyszenia Przemysłu Nagraniowego Ameryki) wskazuje, że ten krok naprzód możliwy był dzięki rosnącej już od niemal dwóch dekad sprzedaży winyli. „Muzyka powróciła!” - obwieszczono triumfalnie w Wielkiej Brytanii, gdzie w 2024 roku rynek nagranej muzyki osiągnął bezprecedensową wartość 2,4 mld funtów. Dla porównania, w rekordowym roku 2021, kiedy kompakty były u szczytu popularności, było to 2,2 mld. Oczywiście streamingi rządzą, ale winyle na Wyspach urosły o 10,5 procent (co oznacza 6,7 mln sprzedanych krążków), a sprzedaż kompaktów utrzymała się na poziomie roku 2023 - to 10,5 mln sztuk o wartości 126,2 mln funtów. Nie najgorzej jak na towar, który podobno zniknął z rynku. A lokalne dane? Mamy się czym pochwalić, bo według Związku Producentów Audio Video jesteśmy 18. co do wielkości rynkiem muzycznym na świecie. W 2024 roku wygenerował on ponad 850 mln zł przychodu, o 26 procent więcej niż w roku 2023, wtedy też rekordowym. 80 procent tego tortu (685 mln zł) to muzyka dystrybuowana w formacie cyfrowym. Dowód na to, że żegnamy się z płytami? Niekoniecznie. Boom winylowy słabnie, ale nie mija - w ubiegłym roku ich sprzedaż w Polsce wzrosła o 3.1 procent w stosunku do roku poprzedniego i przyniosła 64 mld przychodu. Płyt CD sprzedano o 14,4 procent więcej, przekraczając 100 mln zł przychodu. Jak to możliwe w kraju, w którym wielkie sieci najpierw zmiotły z powierzchni ziemi niezależne sklepy płytowe, by następnie drastycznie ograniczyć ich ofertę (Empik) lun całkowicie z nich zrezygnować (Media Markt)? Jak to możliwe w czasie, kiedy wszyscy w smartfonach mamy dostęp do serwisów streamingowych i nie potrzebujemy ani nośników, ani osobistych odtwarzaczy, by cieszyć się muzyką? Co więcej, to dane niedoszacowane. Cała scena niezależna wydaje płyty na nośnikach, ale znaczna część z nich nie wchodzi do oficjalnych kanałów dystrybucyjnych i nie raportuje sprzedaży do ZPAV. To niewielkie nakłady, od kilkudziesięciu do kilku tysięcy sztuk jednego tytułu, ale przecież ziarno do ziarnka… Kasety pewnie w ogóle nie były brane pod uwagę, nie są tu wymieniane. Dla dużych graczy to nie nośnik, ale produkt przeliczany na pieniądze, najwyżej gadżet promocyjny, przez księgowość zapisywany po stronie strat. Czasem produkowany w minimalnym nakładzie, bo artysta ma kaprys. Tymczasem dla wszystkich ze spodu piramidy, armii wojowników undergroundu, stara poczciwa kaseta od dekady z okładem znowu jest nośnikiem jak każdy inny. Może nawet lepszym od innych. Bo najtańszym w produkcji, a do tego lekkim i małym, więc można to spakować nawet na tras e, w którą jedzie się samochodem osobowym. Z kaset magnetofonowych, jak z cegiełek, zbudowano w latach 90-tych nową polską fonografię, więc nie powinniśmy ich dziś lekceważyć również ze względu na dziejowe zasługi.

 

 

Wioska Galów się broni

 

Kto kupuje te wszystkie winyle, kompakty i kasety? Starzy, wierni fani, którzy uzupełniają kolekcje i płacą małe fortuny za wypasione wydania jubileuszowe tytułów z rockowego czy jazzowego kanonu. Pokażcie mi wyznawcę Pink Floyd, który nie chciałby mieć dwunastego wariantu „Dark Side of the Moon”, tym razem z poligrafią wzbogaconą o archiwalne zdjęcia, albo z nowym masteringiem, albo dodatkowym dyskiem z koncertowymi wersjami piosenek. Nie wiem nawet, czy taka edycja wyszła, na wszelki wypadek proszę jej nie szukać w sklepach, ale tak właśnie działa mechanizm sprzedawania fanom po raz enty tego samego towaru. Czarnowidze, co sezon obwieszczający śmierć płyty, uważają, że małoletni cyfrowi tubylcy, urodzeni ze smartfonami w drobnych garstkach, nieznający epoki sprzed streamingów, nie potrzebują płyt. Wytłumaczcie to rodzicom nastolatków zakochanych w K-popie, którzy nie tylko chcą mieć każdy album swoich idoli, ale w dodatku każdy we wszystkich dostępnych wariantach, a koreańska fabryka gwiazd doskonale wie, jak tę potrzebę wycisnąć do ostatniego wona. Albumy hegemonów tamtejszej sceny, grupy BTS, zwykle wydawane są w czterech wariantach, a do tego zawierają losowo dobrane zdjęcia któregoś z muzyków. Jeśli chcesz zebrać wszystkie, musisz kupić co najmniej siedem płyt, by mieć czym wymieniać się z innymi fanami, nawet jeśli trafisz na któregoś z muzyków septetu po raz drugi. Nie co starsza młodzież, już dorosła, też sięga po płyty. Podobno z tych samych powodów, z których poprzednie pokolenie przestało się nimi interesować. „Dzieciaki zaczęły kupować płyty. Kiedy iPody i Facebook zostały zawłaszczone przez ich rodziców, dzieciaki zaczęły szukać czegoś innego, bo to, co robią twoi rodzice, przestaje być fajne… Tak było też z rock`n`rollem. A winyl nie należał już do pokolenia rodziców” - zauważył Tom „Grover” Biery, który w Warner Music był na początku drugiej dekady XXI wieku świadkiem i zarazem współsprawcą renesansu winyli. Jego wypowiedź cytuję za książką „The Revenge of Analog: Real Things and Why They Matter” (Zemsta analogu: Prawdziwe przedmioty i czemu są ważne) Davida Saxa. Ten amerykański dziennikarz przyjrzał się nagłemu wzrostowi popularności przedmiotów, które rewolucja cyfrowa miała zmieść z powierzchni ziemi, od wspomnianych już płyt winylowych, przez papierowe magazyny, po gry planszowe. Według przytoczonych przez niego danych większość brytyjskich i amerykańskich kolekcjonerów winyli w połowie II dekady XX wieku nie miała więcej niż 25 lat. Stykali się więc z tym nośnikiem po raz pierwszy w życiu, ale pokochali go, kupowali gramofony i uczyli się nastawiania igły tak, by nie porysować cennego przedmiotu. Książka Saxa ukazała się w 2016 roku, więc nie uwzględnia pandemicznych turbulencji, które sporo zmieniły, np. z kolekcjonowania przedmiotów przestawiając nas na kolekcjonowanie doświadczeń. Dekada wystarczyła, by uświadomić sobie, że niektóre tezy zawarte w „The Revenge of Analog” były zbyt optymistyczne. Tytuł publikacji sugeruje triumfalny kontratak, który może przechylić szalę zwycięstwa, rozstrzygnąć losy wojny. Pobożne życzenia. Dziś już wiemy, że po początkowym winylowym szaleństwie, którego symptomem u nas było rzucanie wybranych tytułów na półki Biedronki, rynek płyt analogowych ustabilizował się na poziomie, który można raczej porównać do małej wioski Galów w środku cyfrowego imperium rzymskiego. Owszem, jest mała, ale broni się heroicznie i nic nie wskazuje na to, by miała wywiesić białą flagę.

 

Nie musisz słuchać, ale musisz mieć

 

Słuchanie muzyki w streamingach to czysta konsumpcja, a płyty, szczególnie winylowe, oznaczają zaangażowanie - kosztują niemało, trzeba znaleźć na nie miejsce na półce, ich nastawienie to cała sekwencja czynności (niby drobnych, jednak w porównaniu ze stuknięciem w ekran dotykowy smartfona to czasochłonny proces). Płyty to tożsamość, deklaracja przynależności do grona wielbicieli muzyki lub admiratorów konkretnego nośnika. Tu trzeba wspomnieć o roli Record Store Day, najważniejszego święta tej społeczności. Wymyślono je w 2008 roku, by ratować niezależne amerykańskie sklepy płytowe, a obecnie obchodzone w trzecią sobotę kwietna na całym globie, również przez dużych graczy. Kupowanie płyt to wreszcie akces do grona najzagorzalszych wielbicieli konkretnych artystów, świadomy akt wsparcia samych muzyków i reprezentowanych przez nich wartości. Przy okazji jest też namiastką fizycznego kontaktu z idolem lub pamiątką po takim spotkaniu. Zespoły niezależne dziś sprzedają płyty głównie na trasie, więc po koncercie można nabyć je bezpośrednio z rąk muzyków, przy okazji wypowiadając kilka życzliwych słów, prosząc o wspólne zdjęcie lub autograf. A właśnie, autografy - płyty nie znikną, dopóki serwisy streamingowe nie wymyślą, jak złożyć zamaszysty podpis na pliku cyfrowym. Chciałbym, żeby ktoś zmierzył jaką część tych płyt, które w Polsce wciąż znajdują nabywców, stanowią albumy zamówione przed premierą przez najzagorzalszych fanów i podpisywane przez muzyków całymi dniami. To praktyka stosowana w świecie rapu czy metalu, a więc w gatunkach, które nie narzekają na brak zainteresowania fizycznymi nośnikami. Płyty kupionej z takich pobudek nie trzeba nawet słuchać, bo w streamingach wygodniej, ale trzeba ją mieć.

 

 

Same sztosy, zero wypełniaczy

 

Raz na jakiś czas słyszymy o artyście, który - rozczarowany umiarkowanym sukcesem swojego ostatniego wydawnictwa lub nieporozumieniami z wydawcą - oznajmia, że nagrywanie płyt nie ma sensu, że wystarczy raz na jakiś czas wpuścić do sieci pojedynczą piosenkę. A później przestajemy o nim słyszeć, bo dobrze na tym nie wychodzi, nawet jeśli nowe utwory nieźle radzą sobie na streamingowych playlistach. Pytanie, po co nagrywać płyty w dobie streamingów, jest bowiem równie zasadne, co bezsensowne. Równie dobrze można dywagować nad tym, po co dziś kręcić pełnometrażowe filmy, skoro większości wystarczają serie kilkunastosekundowy z bzdurek z TikToka. Album wciąż ma swoją kulturową wagę, oznacza wspięcie się twórcy na kolejny artystyczny ośmiotysięcznik. Do tego muzycy są też fanami muzyki, mają swoje ukochane płyty, żyją związanymi z nimi mitami i chcą do tych baśni dopisywać własne rozdziały. Album ściąga uwagę i fanów, i mediów w stopniu większym niż pojedyncze piosenki, pozwala na wprowadzenie do sprzedaży nowej serii gadżetów, a także na zmianę scenografii i repertuaru, a co za tym idzie na negocjowanie nowych, wyższych stawek z festiwalami i organizatorami koncertów. Płyty popowe często konstruowane są wokół singli, w które angażuje się wszelkie siły i środki. Nie tylko promocyjne, na czele z teledyskami, również produkcyjne: nierzadko takie konie pociągowe albumów mają gościnnych wykonawców, producentów z wyższej półki, zbyt drogich, by angażować ich do pracy przy całym projekcie, a nawet wsparcie zewnętrznych (współ)autorów. Nie jest więc dziełem przypadku to, że te klika dopieszczonych, doszlifowanych piosenek wyraźnie błyszczy na tle upchanych pomiędzy nimi wypełniaczy. To praktyka tak powszechna, że zniechęciła niejednego niedzielnego fana do kupowania całych albumów, a zarazem zrobiła slogan, mających reklamować płyty powstałe bez podobnych kalkulacji: all killers, no fillers. Same sztosy, zero wypełniaczy. Koncepcja wypełniaczy jest z gruntu obca reprezentantom różnych nurtów muzyki niezależnej. Nie dlatego, że piszą wyłącznie dobre piosenki, ale dlatego, że nie każda opowieść da się  sprasować do 30 sekund czy nawet zmieścić w kliku minutach. Ci artyści tworzą przecież nie z pobudek finansowych, bo albo dokładają do interesu, albo zarabiają grosze, robią to, by dać upust swojej twórczej energii, przekazać światu coś dla nich ważnego i często złożonego. Myślą o swoich płytach jako o zamkniętej, integralnej całości, która ma linearny przebieg, z otwarciem, kumulacją i finałem w odpowiednich miejscach. Jasne, można wyciągnąć jedną albo dwie najbardziej efektowne piosenki z „Powstania Warszawskiego" Lao Che, ale po co? „Requiem ludowe" Adama Struga i Kwadrofonika, moja ulubiona polska płyta tego stulecia, to zamknięta całość, której każda sekunda jest ważna. „Taxi" Łony, Koniecznego i Krupy to wnikliwy portret miasta i kraju, przebrany za relację taksówkarza z nocnej zmiany, wszystko tu się łączy i przenika. Popularni raperzy zresztą kochają albumy koncepcyjne, często uzupełniając, komentując i objaśniając treści właściwych utworów łączącymi je skitami (przerywnikami opartymi na dialogach). Ale co tam albumy koncepcyjne, skoro można mieć koncepcyjną całą dyskografię. „Czy wiecie, że Lunatic Soul ma swoją historię, ale opowiadaną w formie nielinearnej? W sensie, że jeśli ułoży się płyty w odpowiedniej kolejności, to teksty umieszczone na tych płytach, czytane po sobie, będą stanowiły jedną spójną historię o samotnym bohaterze, podróżującym przez życie i śmierć?" - pisał niedawno do swoich fanów Mariusz Duda, lider popularnej grupy rockowej Riverside, stojący również za projektem Lunatic Soul.

 

 

Genów nie wydłubiesz

 

Rzekomą śmierć płyty przedstawia się czasem jako oręż w kultowym konflikcie pokoleń. To duże uproszczenie, o czym powyżej już wspomniałem, jednak warto zastanowić się, jak międzygeneracja dynamika rozgrywa się na płaszczyźnie muzycznej. Ciekawe opowiada o tym Fisz, czyli Bartosz Waglewski. Kiedy on i Emade, czyli jego brat Piotr, dorastali, zanurzyli się w metal, nie tylko wyczuwając w nim odpowiednie narzędzie do skanalizowania młodzieńczych emocji, ale też dlatego, że ekscytował ich muzyczny świat, którego ojciec nie słucha i nie rozumie. Później, już bardziej świadomie i konsekwentnie, zajęli się hip-hopem. - Mieliśmy swój świat - mówił mi niedawno Fisz w wywiadzie. - Był ferment, coś się działo, szukaliśmy swojego muzycznego języka. Kiedy wreszcie własny język znaleźli, kiedy go opanowali, mogli nawiązać z ojcem dialog, który owocuje znakomitymi wspólnymi nagraniami czy wspólnymi audycjami radiowymi Bartosza i Wojciecha. - Muzyka zawsze na początku trochę dzieli pokolenia, ale dość szybko zaczyna je znów łączyć. Na przykład mój starszy syn, choć wychowany w duchu liverpoolskiej religii, w podstawówce pod presją kolegów zaczął słuchać polskiego hip-hopu, co doprowadziło mnie do lekkiego zgrzytania zębami, bo to nurt, którego nie jestem w stanie zrozumieć - mówi Maciej Werk, dyrektor łódzkiego festiwalu Soundedit, muzyk znany z formacji Hedone, fan Beatlesów. - W tej chwili, będąc już prawie pełnoletnim obywatelem, słucha więcej klasyki rocka, niż mogłem sobie w najśmielszych oczekiwaniach wymarzyć. Teoria, że "genów nie wydłubiesz" jest mi bliska i uważam, że szeroko pojęta edukacja kulturalna zaczyna się w domu. O to, czy muzyka była w ich domu płaszczyzną porozumienia, czy raczej polem bitwy, zapytałem też Jacka Ścierańskiego, gitarzysty grupy Mord'A'Stigmata, penetrującej progresywne obrzeża black metalu. Jego ojciec, Paweł Ścierański, też gra na gitarze, przede wszystkim basowej, znany jest choćby z legendarnej jazzrockowej formacji Laboratorium. Ścierański junior wspomina dorastanie w domu, w którym zawsze słychać było jazz, dużo ambitnego rocka i popu. Większość popu z list przebojów była przez ojca ignorowana, rap również. - Jedynie disco polo było zakazane, w duchu, że cywilizowani ludzie o takich rzeczach nawet nie rozmawiają - wspomina syn. - Na szczęście wobec moich wyborów tata zawsze był dosyć wyrozumiały. Rzadko narzeka na samą stylistykę, nawet jeśli jej kompletnie nie rozumie. Wydaje mi się, że potrafi docenić wartość i jakość muzyki, niezależnie od samego gatunku. Dzięki temu nie musiałem się specjalnie buntować. Chociaż pamiętam, jak potrafił być zdegustowany, gdy odkrywałem kolejne płyty Darkthrone. Większość heavy metalu, z Iron Maiden na czele, uznał za nudne. Potrafił też wejść do mojego pokoju, kiedy słuchałem muzyki, rzucić "ale fatalnie brzmi ten werbel" i wyjść - mówi Jacek Ścierański. - W przypadku mojego muzykowania, jego krytyka jest bardzo konstruktywna, bardzo techniczna i zazwyczaj słuszna. Bardzo cenię sobie jego uwagi i często się do nich stosuję. Natomiast do samej artystycznej i stylistycznej strony nigdy się odnosi, pewnie wie, że i tak go nie posłucham. W moim własnym domu międzypokoleniowy kontredans wokół muzyki jest równie skomplikowany. Zżymam się, kiedy słyszę, że potomstwo puszcza nagrania artystów, których nie lubię i nie cenię. Ale kiedy w pokojach dzieci znajduję moje ulubione albumy, podkradzione z pilnie strzeżonych półek z fonograficznymi skarbami, walczą we mnie dwa żywioły. Z jednej strony pękam z dumy, a z drugiej… cóż, nie lubię, kiedy ktoś rusza moje płyty.

 

Źródło:

Magazyn Wyborcza Sobota-czwartek, 9-14 sierpnia 2025.

Zobacz również inne wpisy w blogu